Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Proszę, serdecznie proszę, jedzcie panowie, ile chcecie, nic się nie żenując... Nie potrzebuje który z was maszynki do kawy. Kupiłem doskonałą u tego samego markietana. Poczciwe z kośćmi człowieczysko i na wskróś uczciwy, a to grunt!... Przyszlę panom maszynkę na pewno... Cóżto chciałem jeszcze powiedzieć?... Może przydadzą wam się skałki do palnej broni? Kupiłem ze sto... trafiły mi się bardzo tanio. Weźmiecie panowie? — Zatrzymał się zawstydzony, rozmyślając, czy przypadkiem nie zagalopował się za daleko w swojej serdecznej ofiarności. Starał się przypomnieć sobie, czy nie strzelił leszcze jakiego bąka w tym dniu i czy nie wyrwał się z czem niepotrzebnie? Stanął mu nagle w oczach i w myśli mały dobosik. — Nam tu dobrze — westchnął z cicha w ducha skrytości — ale on? Gdzie go też zaprowadzono? Czy mu choć jeść dali? Czy się przynajmniej nie znęcają nad biedakiem?... Miałbym ochotę spytać o niego... Cóżby jednak na to powiedziano?... Żem dzieciak, rozczulający się nad takim samym, drugim niedorostkiem. Jutro pokażę im, czym dzieckiem głupiem i tchórzliwem!... Eh! niech będzie co chce, a ja się przecie spytam o niego! — pomyślał, patrząc z trwogą na oficerów, czy nie wyczyta w której z twarzy otaczających drwiącego wyrazu?
— Można zawołać małego jeńca i dać mu jeść? — spytał nieśmiało.
— Ależ i owszem! biedny dzieciak — odpowiedział Denissow, nie widząc nic zdrożnego ani śmiesznego w tem uczuciu litości. Przywołać go! Nazywa się Wincenty Bosse.