Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się do Denissowa — że jeżeli zostanę z wami przez jeden dzień, nie pociągną mnie za to do odpowiedzialności?... Bo widzicie sami — mówił szybko, jakby odpowiadał własnym myślom — kazano mi się dowiedzieć... dowiem się więc, jeżeli mi pozwolicie, żebym... abym znalazł się tam, gdzie będzie najbardziej... nie dla nagrody chroń Boże!... tylko radbym...
Zciął zęby i głowę w tył wyrzucił, oglądając się w koło, z groźnym ruchem pięści zaciśniętych.
— Tam gdzie najbardziej... najbardziej co? — uśmiechnął się Denissow, udając że nie rozumie.
— Oh! nic... nic wcale... tylko chciałbym dowodzić... choćby kilku żołnierzami... coby wam to szkodziło Wasylu Dmytrowiczu? Proszę, może pan użyje mego kordelasu... ostry jak brzytwa. — Podał jednemu z oficerów długi nóż do polowania, który nie mógł sobie poradzić z kawałkiem baraniny. Oficer przyjął z wdzięcznością, chwaląc stal wyborną i piękną noża oprawę.
— Oh! niech pan raczy przyjąć go odemnie... mam jeszcze kilka takich nożów w kuferku... Ale, ale, byłbym na śmierć zapomniał! — uderzył się w czoło poczciwy chłopczyna. — Mam wyborne rodzenki bez ziarnek. Mamy nowego markietana w pułku. Zaopatrzony obficie w najlepsze towary. Można u niego dostać rzeczy doskonałych. Kupiłem u niego dziesięć funtów od razu... Pan wiesz — zwrócił się z serdecznym uśmiechem do Denissowa — żem przyzwyczajony karmić się słodyczami... Pozwolicie panowie? — I Pawełek wybiegł pędem do sieni, niosąc za chwilę z pomocą jednego z kozaków spory kosz, z rozmaitemi prowiantami.