Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XXXII.

Deszcz był ustał, tylko mgła osiadała na liściach drzew spadając z nich ciężkiemi kroplami za lada powiewem wiatru. Denissow, esauł i Pawełek jechali w milczeniu za chłopem w białej czapce, który szedł szybko a cichutko, stąpając lekko stopami obutemi w chodaki wyplatane z łyczka lipowego. Nic go nie wstrzymywało, ani liść zwiędły, ani korzenie drzew wystające gęstą siecią po nad ziemi powierzchnią. Gdy stanął nad brzegiem lasu, na lekkiej pochyłości nachylającej się ku gościńcowi, rozglądnął się w koło ostrożnie rozchylając cokolwiek drzew konary. Ukrył się następnie za gruby pień dęba, który nie był jeszcze liści utracił. Zawezwał swoich towarzyszów ruchem ręki, z palcem na ustach. Zrównawszy się z przewodnikiem, Denissow i Pawełek zobaczyli ztamtąd Francuzów. Na lewo po za lasem było pole świeżo zorane. Na prawo nad jarem o bokach mocno ściętych i urwistych rozłożyła się wioseczka, i bielał z daleka dom właściciela wioskowego, z dachem wysokim, szpiczastym i załamanym po środku. We wsi przed owym domem na obszernym dziedzińcu, około studni, stawu, wzdłuż gościńca prowadzącego przez most w głąb wsi, dostrzegało się w mlecznych mgły oparach, całe mrowisko ruszających się ludzi. Można było nawet dosłyszeć kiedy niekiedy krzyki i nawoływania w obcych językach. Były to bądź rozkazy wydawane przez oficerów, bądź też podniecanie koni strudzonych żeby nie ustały w błocie, ciągnąc pod stromą górę ciężkie wozy żywnością wyładowane.