Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wyjeżdżali właśnie na niewielką polankę wśród lasu, gdy Denissow krzyknął rozradowany:
— No! ktoś przecie ku nam zmierza!
Esauł kozacki spojrzał w kierunku wskazanym:
— Jest ich dwóch — potwierdził — oficer i luzak. — Nie można przecież przypuścić — dodał — żeby jechał ku nam sam pułkownik.
— Jeźdźcy ukrywszy się na chwilę w parowie, wyjechali niebawem na pagórek. Oficer chłopak młodziusieńki z włosem rozwianym, w mundurze wodą przesiąkłym, w spodniach podwiniętych aż po za kolana, popędzał co siły swego rumaka, słaniającego się prawie ze zmęczenia. Twarzyczka ładna z ciemnym meszkiem zasiewającym się nad pełnemi koralowemi ustami, pałała rumieńcem gorączkowym. Gdy zrównał się z Denissowem, z ócz czarnych iskry się posypały, i wręczył mu pismo w rozmokłej kopercie:
— Od jenerała — rzekł tonem urzędowym. — Proszę wybaczyć że koperta deszczem nasiąkła. Powtarzano nam bez końca, że to wyprawa bardzo niebezpieczna — dodał zwracając się ku esaułowi kozackiemu. Denissow tymczasem rozpieczętowywał kopertę z brwiami groźnie ściągniętemi. — To też zaopatrzyliśmy się w broń na wszelki wypadek z moim towarzyszem Komarowem — wskazał ręką na starego siwego kozaka. Mamy każdy w olstrach parę pistoletów... ale cóż to takiego? — spytał przypatrując się ciekawie małemu doboszowi. — Czy jeniec? Odbyliście już może potyczkę z Francuzami? Czy wolno z nim mówić?
— Rostow! — wykrzyknął teraz Denissow. — Jakżeś