Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cuzkiego. Biedny dzieciak trzymał się wpół żołnierza, rękami z zimna posiniałemi, rozglądał się w koło ciekawie bijąc konia po bokach dla rozgrzania bosemi nóżętami. Kilku huzarów jechało jeszcze gęsiego, wązką leśną ścieżką, ten w burce, ów w kurtce zdartej z piechura francuzkiego, z głową w czapce niebieskiej francuzkiej. Byli i tacy co głowę wiązali czaprakiem. Deszcz lał tak gwałtownie, że pod strumieniami wody ściekającej trudno było rozróżnić maści koni i barwy mundurów na grzbiebie żołnierzów. Z koni buchała para wilgotna, szyje wyglądały dziwnie cienkie z grzywą przylepioną i obmokłą. Koń Denissowa chcąc ominąć kałużę pełną wody, zawadził o pień drzewa, a jeździec zadumany drgnął nerwowo, uderzywszy się dość silnie w kolano.
— A kroć sto tysięcy djabłów! — zaklął siarczyście. Poczęstował konia za ten wybryk nahajką. Koń stanął dęba, o mało nie zrzucił z siodła pana dowódzcę, obryzgując błotem wszystkich w około. Denissow był w wściekłym humorze. Mimo burki drżał z zimna, a woda z czapki ściekała mu za kark. Był przytem głodny jak wilk, i najokropniej zniecierpliwiony brakiem wiadomości o Dołogowie. Ten którego był wysłał naprzód z językiem dotąd nie wracał!
— Podobna sposobność nigdy się już nie powtórzy! — mruczał gniewnie. — Sam nie mogę ich zaatakować... byłoby to szaleństwem. Jeżeli odłożę wymknie mi się taka doskonała gratyska z przed samego nosa! — Nie przestawał badać po drodze każdego drzewa, czy nie wysunie się z po za niego wysłannik Dołogowa.