Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obrotów tak trudnych i skomplikowanych — rzekł kwaśno Miłoradowiczowi, gdy przyszedł prosić go o pozwolenie posunięcia się naprzód. — Nie potrafiliście nawet wziąć Murat’a w niewolę, który sam lazł wam w ręce dziś do dnia! — odburknął komuś drugiemu — Spóźniliście się wtedy... a teraz już po niewczasie... przepadło wszystko!...
Gdy mu dano znać, że dwa pułki polskie wysłano Francuzom na pomoc, spojrzał z pod oka na Jermołowa, do którego nie był jeszcze przemówił od owego dnia fatalnego, kiedy o mało nie dostał starzec udaru na mózg z jego łaski.
— Tak, tak — mruknął gniewliwie. — Chcą gwałtem iść do ataku, nie dają mi z tem spokoju, przedstawiają mi plany najrozmaitsze; gdy zaś nadejdzie chwila stanowcza, nikt nie jest gotów z niczem... Nieprzyjaciel zaś tymczasem dość wcześnie powiadomiony, ma się na baczności i sztuczka się nie udaje!
Jermołow uśmiechnął się nieznacznie na ten przytyk. Zrozumiał, że burza szczęśliwie przeminęła a Kutuzow ogranicza się na prostej aluzji jedynie:
— Do mnie stary pije! — szepnął Jermołow, trącając nieznacznie kolanem stojącego obok Rajewskiego.
Trochę później przystąpił do Kutuzowa, z ukłonem niskim i pełnym czci głębokiej:
— Nic jeszcze nie jest stracone, wasza książęca mość... nieprzyjaciel przed nami!... Czy nie rozkaże wasza książęca mość ataku na całej linji?... Inaczej wojsko nawet gotowo prochu nie powąchać.
Kutuzow milczał zrazu. Dopiero gdy mu doniesiono