Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chwili, że w takiej postawie, stawała zawsze do śpiewu, na środku sali. Dziś atoli, jakże zmieniła się jej śliczna twarzyczka... a i wszystko zresztą w koło niej.
— Piotrze Cyryłowiczu — przemówiła szybko, głosem stłumionym — książę Bołkoński był... jest dotąd twoim przyjacielem — poprawiła się biedaczka. Zdawało się jej bowiem, w tym strasznym chaosie, który był w koło niej zapanował, że wszystko to co było dawniej, istnieć przestało. — Polecił mi był udać się do ciebie, w razie gdybym...
Głos jej złamał się głuchem łkaniem. Piotr milczał. Aż do tej chwili i on ją obarczał w serca swego skrytości srogiemi wyrzutami. Próbował nawet zacząć nią pogardzać. Teraz jednak, w miarę jak zwiększała się coraz bardziej, biorąc górę nad wszystkiem innem litość dla tej nieszczęśliwej, owe wyrzuty, ulatywały i znikały jeden za drugim...
— Wiem że jest już tu... powiedz że mu... proś odemnie, aby... mi przebaczył! — Znowu urwała, bo jej tchu zabrakło, wskutek wzruszenia. Nie uroniła jednak ani jednej łzy.
— Dobrze... powiem mu to — szepnął Piotr, nie wiedząc co mówić dalej.
Nataszka strwożona, czy sobie nie tłumaczy fałszywie jej słów, i nie widzi w nich chęci nawiązania z Bołkońskim na nowo dawnych stosunków, dodała z żywością:
— Oh! wiem że wszystko między nami skończone na zawsze, i że przepaść dzieląca nas, nie da się niczem zapełnić. Dręczy mnie tylko myśl o tem, jak wielką