Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 05.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ah! to ty! — Piotr bąknął z roztargnieniem. — Pracuję jak widzisz. — Wskazał mu stos kartek zapisanych, tonem człowieka przygnębionego niedolą, który szuka w pracy lekarstwa na smutek i troskę ciężką.
Andrzej rozpromieniony i rozradowany, nie zauważył wcale miny rozpaczliwej u przyjaciela. Stanął przed nim z błogim uśmiechem na ustach:
— Słuchaj Piotruś! Kiedyś tu chciałem ci już wszystko opowiedzieć... dziś jestem zdecydowany najzupełniej. Dla tego przyszedłem mimo pory spóźnionej. Nigdy nie doświadczyłem czegoś podobnego. Kocham się na zabój, przyjacielu!
Piotr westchnął i usiadł, a raczej upadł całym ciężarem swojej figury kolosalnej, obok Andrzeja na otomanę:
— W Natalji Rostow, nieprawdaż?
— Ma się rozumieć. W kimże innym? Trudno mi w to uwierzyć, a jednak ta miłość pokonała mnie i uczyniła bezsilnym i niezdolnym oprzeć się jej urokowi. Wątpiłem, wahałem się, dręcząc sam siebie, ale i te cierpienia nawet przejmowały mnie nieznaną rozkoszą! Nie żyłem dotąd. Dziś żyję i oddycham pełną piersią; ale jej mi potrzeba do szczęścia nieodzownie. A ona, czyż potrafi pokochać mnie nawzajem?... Możem już dla niej za stary?... No! odezwij że się przecie... Milczysz jak zaklęty.
— Ja? Cóż ci mam powiedzieć? — odrzucił Piotr, zerwawszy się na równe nogi i przemierzając pokój wielkiemi krokami. — Ta dzieweczka, to skarb prawdziwy, skarb który... perła słowem! Mój drogi, nie rezonuj, nie kunktuj, nie zastanawiaj się nad niczem, tylko żeń się