Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 05.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wspaniałą koronę drzewa wysokiego. Rozciągało ono szeroko liśćmi okryte konary, a kora biała i gładka świeciła zdala. Księżyc płynął majestatycznie po niebie czystem, lazurowem, bez jednej chmurki, nawet i bez gwiazd, których mdłe światełko przyćmił zupełnie blask miesiąca. Andrzej oparł się o futrynę okna, z wzrokiem wlepionym w uroczy krajobraz. Usłyszał nad sobą na pierwszem piątrze, cichy szept kobiecy... A więc i tam nie spano!
— Jeszcze tylko raz jeden, jedyny, błagam cię! — odezwał się głosik dźwięczny, który Andrzej poznał natychmiast.
— Kiedyż ty myślisz spać trzpiotko? — spytał głos inny.
— A jak ja spać nie mogę? Czyż moja w tem wina? Raz jeden... I dwa głosy zanuciły z cicha zwrotkę jakiejś włoskiej piosenki.
— Boże, jakież to cudne! No! teraz idźmy spać.
— Idź ty, skoroś taka śpiąca. Co do mnie nie zasnę, choćbym jak chciała.
Słychać było lekki szelest sukienki mówiącej, a nawet jej westchnienie, musiała się bowiem wychylić przez okno otwarte. W koło panowała cisza uroczysta, ani listek nie drgnął na drzewach. Mogło się zdawać że wszystko nagle skamieniało: cienie i światło księżycowe. Andrzej lękał się również najlżejszego poruszenia, aby nie zdradzić mimowolnie swojej obecności.
— Sońciu! Sońciu! — odezwał się pierwszy głosik — czyż podobna zasnąć w taką noc? Popatrz tylko jakie to wszystko przepiękne! Boże! Boże! jakież to czarujące!...