Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 03.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odbył poprzednio całą włoską kampanją. Siedział na koniu niewielkim, siwym, ale ognistym, czystej krwi Arabczyku. Stał na samym przedzie, o dwa kroki od swoich marszałków. Wpatrywał się bystro i przenikliwie w głębokiem milczeniu, w kontury wzgórz, które wyłaniały się zwolna z mgły tumanów. Tam ruszały się kolumny rosyjskie. Wytężał słuch, zwracając baczną uwagę na ogień z ręcznej broni, rozpoczęty poniżej wyżyny pagórkowatej. W jego twarzy marmurowej, nieprzeniknionej, jeszcze bardzo chudej w owej epoce, ani jeden muszkuł nie drgnął. Oczami błyszczącemi fiksował zawzięcie jeden punkt. Jego przewidywania ziściły się co do joty. Znaczna część wojsk rosyjskich zeszła była w wąwóz, i maszerowała dalej ku stawom. Część druga, porzucała właśnie płaszczyznę w Pratzen, którą Napoleon chciał zaatakować, uważając ją za punkt najważniejszy. Widział defilujące i świecące w pośród mgły, tysiące bagnetów rosyjskich, które następnie tonęły w tem morzu mlecznem, schodząc coraz niżej w wąwóz. Według raportów odebranych w wilją, według turkotu kół i odgłosu kroków, co wszystko słyszały dokładnie francuzkie forpoczty, po chaotycznym nieładzie, panującym w szeregach nieprzyjacielskich, zrozumiał i odgadł z łatwością Napoleon, że armja sprzymierzonych sądziła iż znajduje się Bóg wie jak daleko. Wiedział i o tem, że kolumny schodzące z płaszczyzny w Pratzen tworzą czoło armji rosyjskiej, to zaś czoło jest dostatecznie bezsilnem, aby mógł je zaatakować z wszelką nadzieją zwycięstwa... a jednak nie dawał dotąd sygnału, żeby atak rozpocząć.
Był to dla niego dzień nader ważny i pamiętny...