Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 03.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

człowieku, gdy zbliża się do czegoś nieznanego mu, a nieuniknionego i koniecznego, co w nim obudza niezwykły niepokój. W dniu tym, jest nerwowo podniecony, rozgorączkowany. Patrzy, nadsłuchuje, pyta i radby zbadać, radby zrozumieć to „coś“, co się dzieje po za ciasnym obrębem, jego zajęć codziennych.
Mgła była tak gęstą, że pierwsze dnia brzaski nie były w stanie jej przeniknąć. Nikt niczego nie rozróżniał na odległość dziesięciu kroków. Krzaki przydrożne przemieniały się w olbrzymie drzewa, doliny wyglądały na jary i pagórki, i można było znaleść się nagle, kiedy by się tego najmniej spodziewano, oko w oko z nieprzyjacielem. Wojska sprzymierzone szły długo tonąc w tych chmurach mlecznych. To w dół schodziły, to pięły się do góry. Ocierały się kolumny maszerujące, o ogrody, o mury jakichś nieznanych miejscowości, a nigdzie nie napotkały nawet na ślad jakikolwiek nieprzyjaciela. Na przedzie, w tyle, z boków, żołnierz słyszał ruskę mowę, czuł w koło samych „swoich“ i radował się w głębi duszy, że ich tak wielu dąży w to samo miejsce nieznane, w tym samym celu osłoniętym tajemnicą.
— Słyszałeś? Oto nadchodzą ci z Kurska — szeptano sobie na ucho w szeregach.
— Ah! to coś straszliwego, ile jest razem naszego wojska! — zauważył inny. — Gdy wczoraj pozapalano ognie w obozie, patrzyłem i chciałem zliczyć... Aha! prędzej byś zliczył bratku ziarnka maku po całem polu rozsiane! Cała Moskwa wali na Francuza! mówię ci!
Żołnierze szli dziarsko i wesoło, jak zwykle idzie się zrazu, gdy ma się nieprzyjaciela zaatakować, nie