Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 03.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czkę, pytając się w duchu, czy ma go wyzwać, czy też powinien dać pokój wszystkiemu?
— Nie! nie! — powiedział sobie. — Czy teraz pora po temu? Co znaczą nasze osobiste kłótnie i urazy, gdy serca nam przepełnia miłość, uwielbienie i chęć poświęcenia się dla naszego pana najmiłościwszego? Kocham w tej chwili świat cały, i wszystko, wszystkim więc przebaczam.
Gdy car przejechał po przed całą linję, pułki zaczęły z kolei przed nim defilować. Rostow na swoim „Beduinie“, którego kupił niedawno od Denissowa, jechał ostatni z całego szwadronu, sam jeden i trochę opodal od reszty.
Jeździec doskonały, wspiął konia ostrogą i puścił się wyciągniętym kłusem. „Beduin“ zdawał się odczuwać na sobie wzrok carski. Zapieniony, gryząc niecierpliwie wędzidło, z ogonem pięknie odsadzonym, pędził jak wicher, niby w powietrzu, nie dotykając prawie ziemi swojemi cienkiemi, zgrabnemi nóżkami.
Nie dał mu się i jeździec zawstydzić. Siedział wyprostowany, jakby przyrósł do siodła, z twarzą rozpromienioną i zaniepokojoną jednocześnie. Przelecieli koło cara, jakby koń z jeźdźcem stanowili całość nierozdzielną, w całej swojej piękności i wspaniałomyślności.
— Brawo! brawo! huzary Pawłogrodzcy! — wykrzyknął car.
— Boże! jakże byłbym szczęśliwy, gdyby mi tak kazał natychmiast skoczyć w ogień dla siebie — pomyślał Rostow.
Po skończonej rewji, zgromadzili się w jedno miejsce oficerowie, tak ci, którzy byli przy Kotuzowie od po-