Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oficer machnął ręką i oddalił się jak najspieszniej, mrucząc pod nosem:
— To tak zawsze z tymi paniczykami od głównego sztabu. — Gdzie ich nie posiejesz, zejdą, a wszędzie tylko piwa nam nawarzą, i narobią bigosu, aż miło! Ale co mi tam! róbcie sobie, co chcecie.
Oddalił się równie spiesznie i książę Andrzej, nie spojrzawszy nawet na ową kobietę, która nazywała go swoim zbawcą. Galopując ku wsi najbliższej, gdzie powiedziano mu, że prawdopodobnie spotka się z Kotuzowem, przechodził w myśli tę całą głupią scenę, zły sam na siebie, że wdał się w coś podobnego. Gdy do wsi dojechał, zsiadł z konia, chcąc poszukać czegokolwiek dla zaspokojenia głodu, który mu okropnie dokuczał. Pragnął zresztą odpocząć i uporządkować w głowie myśli chaotyczne, które mózg mu rozpierały.
— To banda niesforna rabusiów, a nie wojsko regularne — mruczał sam do siebie, gdy nagle usłyszał głos znajomy, wołający go po imieniu.
Obrócił się i zobaczył w małem okienku Neświckiego, który coś gryzł i przeżuwał, przyzywając go obiema rękami.
— Bołkoński! Cóż to, nie słyszysz mnie? Chodź prędko!
W domku zastał Neświckiego i jeszcze drugiego adjutanta, którzy właśnie zasiedli byli do śniadania. Spytali natychmiast, strwożeni i zafrasowani, jakie przywozi wiadomości.
— Gdzie Kotuzow? — spytał nawzajem Andrzej, zamiast im odpowiedzieć.