Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Usta jej zadrgały kurczowo. Przycisnęła główkę do siostry ramienia i głośno załkała.
— Potrzeba jej wypoczynku — bąknął Andrzej niecierpliwie. — Nieprawdaż Lizo? Zaprowadź ją do siebie Maryniu, ja tymczasem pójdę do ojca... Powiedzże mi, zawsze ten sam?
— Zawsze... dla mnie przynajmniej nie zmienił się ani na włos — odpowiedziała siostra.
— O tej samej minucie przechadzka w tej samej aleji, poczem staje się do warstatu tokarskiego, nieprawdaż?
Uśmiech nieznaczny, igrający na pełnych ustach Andrzeja, świadczył wymownie, że mimo przywiązania szczerego i synowskiego poważania, były mu znane dokładnie ojca manje i jego dziwactwa niesłychane.
— Nie inaczej, wszystko o tej samej godzinie, przechadzka, toczenie lasek i tabakierek i te same lekcje geometrji i matematyki — wybuchnęła śmiechem wesołym, jakby chwile poświęcone suchej i nudnej nauce, uważała za najpiękniejsze w swojem życiu.
Gdy minęło owe pół godziny drzemki księcia, stary Tykon wszedł i poprosił syna do ojca gabinetu. Książe czynił mu ten zaszczyt, że dla syna wyłącznie zmieniał zwyczaj nie przyjmowania nikogo w gabinecie, gdy go ubierano. Stary książę kazał sobie zawsze kłaść na głowę perukę pudrowaną do objadu i wtedy także przywdziewał długi surdut, a raczej kapotę, według starej mody. Kiedy syn wchodził do gabinetu, ojciec siedział wciśnięty w duże karło, w szerokim białym płaszczu od pudru, z głową powierzoną wprawnym rękom wiernego