Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niższą do krwi zagryzała. Na widok Piotra wybuchnęła na nowo z całą swoją nienawiścią:
— Tak, tak, grajcie oboje komedję. O! grajcie ją dalej... Na toście tylko czekali.
Łkanie nerwowe głos jej złamało i odeszła kryjąc twarz w chustkę.
Wrócił i książę Bazyli. Ledwie doszedł do kanapy, na której siedział Piotr, upadł na nią jakby miał zemdleć.
Posiniał, pozieleniał, szczęki uderzały jedna o drugą, zęby dzwoniły niby w ataku febry zimnej.
— Ah! mój drogi, mój drogi — jęknął chwytając Piotra za ramię.
Zdziwiła Piotra szczerość niezwykła w tym wykrzykniku i głos omdlewający; był to zupełnie nowy objaw dla niego.
— Grzeszymy, oszukujemy i na co to wszystko? — biadał dalej książę tonem lamentującym. — Mam lat przeszło sześćdziesiąt, mój drogi... Tak, tak, wszystko kończy się śmiercią, śmiercią, co to za rzecz straszna...
I zaczął płakać.
Ukazała się po chwili i Anna Michałówna. Zbliżała się do Piotra krokiem miarowym i powolnym.
— Piotrusiu — czule przemówiła.
Spojrzał na nią, a ona pocałowała go w czoło, z oczami łez pełnemi.
— Nie ma go już...
Wytrzeszczył na nią oczy z po za okularów.
— Chodź, odprowadzę cię, staraj się wypłakać. Nic takiej ulgi nie sprawia w ciężkiej żałości, jak łzy... mówię ci to z własnego smutnego doświadczenia.