Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miętał, gdy żegnał ojca przed trzema miesiącami odjeżdżając do Petersburga. Dziś ta jedynie zaszła różnica, że głowa chwiała się bezwładnie, a oczy patrzyły bezmyślnie.
Po chwili zamięszania przy łóżku, służbę na bok usunięto. Anna Michałówna dotknęła lekko Piotra ramienia, szepnąwszy mu to jedno słowo: — Chodź!
Usłuchał. Teraz chorego położono. Głowę podtrzymywał mu stos poduszek. Ręce spoczywały znowu na zielonej kołdrze adamaszkowej. Patrzał prosto przed siebie, tym wzrokiem nieokreślonym, zgubionym w przestrzeni bezgranicznej, którego człowiek nie zdolny opisać słowami, ani pojąć umysłem. Czy nie miał już nic do powiedzenia, czy też przeciwnie bardzo wiele? Piotr stanął przy łóżku, nie wiedząc co ma dalej czynić. Rzucił wzrok pytający na swoją przewodniczkę, a ta ruchem nieznacznym wskazała mu rękę umierającego, żeby ją ucałował. Pochylił się ostrożnie aby nie dotknąć kołdry i usta przytknął do tej dłoni szerokiej i muszkularnej.
Nie drgnął ani jeden nerw w tej ręce leżącej bezwładnie, ani jeden rys nie zmienił się w twarzy marmurowej; nic, nic nie odpowiedziało na to dotknięcie ust synowskich. Piotr zmięszany, niepewny, podniósł znowu wzrok na księżnę, która wskazała mu teraz fotel u stóp łóżka. Usiadł, nie odwracając od niej oczu. Skinęła głową potwierdzająco. Uspokojony, że dobrze uczynił, przybrał na nowo pozę posągu egipskiego, a zażenowany widocznie swoją zwykłą niezgrabnością, starał się usilnie zabierać jak najmniej miejsca, wzrok zaś miał wciąż wlepiony w konającego.