Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bliskie pokrewieństwo... trzebaby dopiero starać się o pozwolenie metropolity... inaczej niepodobna!... Zresztą, gdyby mateczka (Sonia uważała panią Rostow za matkę i nigdy jej inaczej nie nazywała)... gdyby jej się zdawało, że zawadzam Mikołce, że przeszkadzam mu do losu świetnego? Powiedziałaby żem niewdzięczna, żem istotą bez serca... a przecież Bóg mi świadkiem, kocham go nad życie własne... gotowam dla niego do ofiar największych... kocham i mateczkę i ciebie, wszystkich was... z żyjątkiem jednej Wiery... W czem ja jej zawiniłam, że tak mnie poniewiera, prześladuje?... Tak wam jestem wdzięczną, że radabym z duszy coś wam poświęcić, cóż, kiedy niczego nie posiadam!...
Tu Sonia wybuchła na nowo rzewnym płaczem, kryjąc twarz w poduszkę. Było widocznem po usiłowaniach Nataszki, aby Sonię z płaczu uspokoić i utulić, że pojmowała doskonale całą doniosłość jej boleści i rozżalenia, od którego serce jej pękało.
— Sonciu najdroższa! — szepnęła pieszczotliwie. Nagle odgadła całą prawdę. — Założyłabym się, że Wiera mówiła z tobą po obiedzie! Co? Wyznajże mi szczerze?
— Te tu wiersze, napisał dla mnie Mikołcio... a ja je sobie przepisałam tylko... Tamte odpisane znalazła na mojem biurku... Grozi mi że powie mateczce... Nazwała mnie szkaradną niewdzięcznicą... i że mateczka nigdy nie pozwoli na nasze małżeństwo! Mikołcio musi ożenić się z panną bogatą, taką naprzykład: jak Julja Karagin... Widziałaś jak jej Mikołka nadskakiwał przez dzień cały... Boże mój, Boże! dla czego tak być musi?... Powiedz mi Nataszko!...