Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

według mody, drzały od łkania kurczowego. Główkę całą prawie schowała w brudną poduszkę, powleczoną perkalikiem w ciemne paski, którą zabrała mimochodem z łóżka swojej poczciwej piastunki. I twarz Nataszki, dotąd tak ożywiona i promienista, zasępiła się nagle. W Sonię łkającą spazmatycznie wpatrzyła się wzrokiem przerażonym, żyły w cienkiej szyjce zaczęły jej nabrzmiewać, a ust kąciki skrzywiły się, jakby i ona była bliską płaczu.
— Sonciu, co ci takiego? co się stało? Mówże na miły Bog! Oh! oh!
Nie wiele myśląc, sama rozpłakała się na dobre.
Próbowała Sonia, ale nadaremnie podnieść głowę i odpowiedzieć na pytanie. Jeszcze głębiej wcisnęła twarzyczkę w brudną poduszkę, łkając na głos cały. Nataszka usiadła obok niej, otoczyła ją czule ramieniem i zdołała uspokoić ją przynajmniej o tyle, że wyszeptała skargę żałosną, głosem stłumionym i łkaniem przerywanym.
— Mikołcio odjeżdża za tydzień... rozkaz dzienny już wydany do jego pułku... sam mi to powiedział... Nie płaczę jednak z tego powodu — dodała, pokazując papier z brzegami złoconemi i cały kwiatkami w górze umalowany. Na nim wypisał jej był Mikołaj, jakieś wierszyki miłosne. — Ty mnie nie możesz zrozumieć, i nikt w ogóle nie potrafi tak jak ja ocenić tej wzniosłej duszy!... Tyś szczęśliwa... nie sądź atoli że ci szczęścia twego zazdroszczę... Kocham ciebie, a i Borysa lubię jak brata. Miły z niego i serdeczny chłopak... Między wami nie będzie żadnej przeszkody... Między nami zaś zachodzi