Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

po temu sposobność, wysuwał siebie na pierwszy plan, z widocznem i najwyższem zadowoleniem.
— Oto jakiem jest moje położenie, Pietrze Mikołajewiczu... Służąc w konnicy, nawet jako porucznik, nie miałbym więcej niż dwieście rubli na kwartał; obecnie zaś dostaję dwieście trzydzieści...
Berg uśmiechnął się z przymileniem, spojrzawszy tak na Szynszyna jak na Rostowa śmiało i ze spokojem wzruszonym. Zdawać się mogło, że jego karjera i powodzenie, powinny stanowić cel jedyny życzeń całego świata.
— W gwardji zresztą, jestem ciągle na widoku. Urlop także można łacniej tam dostać niż gdzieindziej. Nietrudno pojąć, że nie mogłem utrzymać się z dwustu rubli na kwartał. W dodatku ile zdołam oszczędzić posyłam mojemu ojcu — tłumaczył dalej Berg, wypuszczając z ust dym tytoniowy...
— Prosty rachunek! — bąknął Szynszyn drwiąco, przesunąwszy bursztyn z jednego końca ust, w drugi. — Chuda fara, sam ksiądz pleban zębami dzwoni!... jak powiada przysłowie...
To mówiąc spojrzał na hrabiego Rostowa, który nagle śmiechem parsknął. Reszta towarzystwa, uważając, że Szynszyn zabiera się do mówienia, kołem otoczyła otomanę, na której siedział. Berg, wyższy po nad jakieś tam drwinki i przycinki, jakby nie przypuszczał, żeby mógł być ich celem, wyliczał dalej korzyści, które zapewnił sobie przenosząc się do gwardji. Najprzód jedną rangę wyżej, od innych swoich towarzyszy. Podczas wojny, mogłoby się łatwo zdarzyć, że zabiłoby dowódcę