Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z niedźwiedziem, opowiadana dziś przed południem u Rostowów, była niestety najzupełniej prawdziwa. Pomagał własnemi rękami swoim kolegom w lamparterji, krępował sznurami komisarza z policji, a następnie przymocował go do grzbietu niedźwiedzia!
Z powrotem przed kilku dniami zaledwie, zatrzymał się jak zwykle w pałacu swego ojca. Spodziewał się i słusznie, że jego wybryki awanturnicze, muszą być znane z wszelkiemi szczegółami, i że otoczenie żeńskie hrabiego, zawsze wrogo dla niego usposobione, nie omieszka ukuć z tego broni przeciw niemu aby mu szkodzić w obec ojca. Pominąwszy to wszystko, szedł na pierwsze piątro tego dnia samego, aby widzieć się z hrabią i zatrzymał się po drodze w saloniku, poprzedzającym chorego pokój sypialny, gdzie siadywały zwykle księżniczki. Za jednym zachodem chciał przywitać się również z kuzynkami. Dwie wyszywały coś na kanwie w dużych krosnach, siedząc jedna obok drugiej, podczas gdy trzecia, najstarsza, w głos im czytała.
Najstarsza miała wygląd surowy, ubierała się bardzo starannie, ale uderzała na pierwszy rzut oka, jej figura długa jak tyka. Była to ta sama księżniczka, która udawała że nie poznaje i nie spostrzega wcale obecności Anny Michałówny. Dwie młodsze, bliźniaczki, bardzo ładne, tem się jedynie różniły, podobne zresztą do siebie nadzwyczaj, że starsza z nich o dwie godziny, miała w kąciku ust czarny, malutki pieprzyk, z czem jej było do twarzy, i co ją robiło bardzo ponętną. Przyjęto Piotra jakby kogoś zapowietrzonego. Najstarsza z trzech panien, przerwała czytanie, wlepiając weń w milczeniu wzrok