Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

We mnie trwa wciąż ta sama walka: niepokoju o nią i złości za to, że mnie męczy.
Około jedenastej rano przyjeżdża jej siostra w poselstwie od niej i zaczyna się zwykłe: — „Ona jest w okropnem położeniu”. — „Ale cóż to takiego? Przecież nic się nie stało“. — Mówię o nieznośnych cechach jej charakteru i o tem, że nic nie zrobiłem.
— Ale przecież tak nie może zostać — mówi siostra.
— Przecież to sprawa jej, a nie moja — mówię, — Pierwszego kroku nie zrobię. Rozejść się, to rozejść.
Szwagierka odjeżdża z niczem. Śmiało powiedziałem, że nie zrobię pierwszego kroku, ale kiedy odjechała, a ja wyszedłem i zobaczyłem dzieci, biedne, przestraszone — gotów byłem zrobić pierwszy krok. Chciałbym go zrobić, ale nie wiem jak, znów chodzę, palę, piję przy śniadaniu wódkę i wino i dochodzę do tego, że podświadomie pragnę jej powrotu — nie widzę mego głupiego, niskiego położenia.
Około trzeciej przyjeżdża. Przy spotkaniu nic nie mówi. Wyobrażam sobie, że się uspokoiła, i zaczynam mówić, że byłem sprowokowany jej wyrzutami. Ona z tą samą poważną i strasznie zmęczoną twarzą mówi, że razem żyć nie możemy. Zaczynam, że nie jestem winien, że to ona wyprowadziła mnie z równowagi. Surowo, uroczyście patrzy na mnie, a potem mówi: — „Nie mów więcej, bo będziesz żałował!“ — Odpowiadam,