Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

najbardziej boli. Coraz głośniej krzyczę „Milcz!“ — albo coś w tym rodzaju, ona wybiega z pokoju, ucieka do dziecinnego. Usiłuję ją zatrzymać, żeby dokończyć rozmowy i przekonać ją, chwytam ją za rękę. Udaje, że ją boli, że jej sprawiłem ból i woła: — „Dzieci! Wasz ojciec mnie bije!“ — Krzyczę: — „Nie kłam!“ — „Przecież to nie pierwszy raz!“ — woła dalej. Dzieci rzucają się ku niej. Ona je uspokaja. Mówię: — „Nie udawaj“. — „Dla ciebie wszystko jest udawaniem. Zabijesz człowieka i powiesz, że udaje. Teraz zrozumiałam cię. Tego tylko chcesz!“ — „A, żebyś zdechła!“ — krzyczę.
Pamiętam, jak przeraziły mnie te słowa. Nigdy nie myślałem, że będę mógł powiedzieć tak straszne i ordynarne słowa, i dziwię się temu, że mi się wyrwały.
Wykrzykuję te straszne słowa i uciekam do gabinetu, siadam i zapalam papierosa, słyszę, że ona wchodzi do przedpokoju i zamierza wyjść. Pytam: — „Dokąd?“ — Nie odpowiada. — „Niech ją djabli!“ — mówię sobie, wracając do gabinetu, i znów się kładę i palę. Tysiące najróżnorodniejszych projektów przychodzi mi do głowy, jak się na niej zemścić, jak się jej pozbyć i jak poprawić to wszystko — zrobić tak, jakby nic nie zaszło. Wciąż o tem myślę i palę, palę, palę. Myślę, żeby uciec od niej, ukryć się, uciec do Ameryki. Dochodzi do tego, że marzę o tem, jak się jej pozbyć i jak to będzie cudownie, gdy się spotkam z inną piękną kobietą, zupełnie nową. Pozbędę się jej w ten sposób, że ona umrze albo się