Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i przymilność, którą chce ukryć, ale którą widzę i której znaczenie rozumiem. Omal się nie udusiłem, tak długo wstrzymywałem oddech i, nie przestając patrzeć na nią, chwyciłem papierosa i zacząłem palić.
— Cóż to, przychodzę posiedzieć, a ty zaczynasz palić! — i usiadła blisko przy mnie na kanapie, opierając się o mnie.
Odsunąłem się, żeby jej nie dotknąć.
— Widzę, żeś niezadowolony z tego, że chcę grać w niedzielę — powiedziała.
— Bynajmniej nie jestem niezadowolony — odparłem.
— Czyż nie widzę tego?
— Winszuję ci, jeżeli widzisz. Ja zaś widzę to jedynie, że zachowujesz się jak kokietka. Dla ciebie każda podłość jest miła, dla mnie — okropna.
— Jeżeli masz wymyślać jak dorożkarz, to pójdę sobie.
— Idź, ale wiedz, jeżeli dla ciebie nie jest drogi honor rodziny, to dla mnie jesteś droga nie ty (niech cię djabli wezmą!), ale honor rodziny.
— Co? Co?
— Wynoś się, dla Boga, wynoś się!!
Czy udawała, że nie rozumie, o czem mówię, czy też rzeczywiście nie rozumiała, ale się obraziła, rozgniewała, nie odeszła, ale zatrzymała się pośrodku pokoju.
— Stałeś się stanowczo niemożliwy — zaczęła — masz taki charakter, z którymby i anioł nawet nie wytrzymał — i jak zawsze, chcąc dotknąć mnie jak