Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ność tego człowieka — zaczął znów, widocznie siląc się na spokój.
— Wracam do domu z wystawy, coś na drugi czy trzeci dzień potem, wchodzę do przedpokoju i czuję nagle, że coś ciężkiego padło mi na serce, a nie mogę zdać sobie sprawy, co takiego. To coś — było to, że przechodząc przez przedpokój, zauważyłem coś, co mi go przypomniało. Dopiero w gabinecie zdałem sobie z tego sprawę i wróciłem do przedpokoju, aby to sprawdzić. Tak, nie omyliłem się, to był jego płaszcz. Wie pan, modny płaszcz (wszystko, co dotyczyło jego, zauważałem z niezwykłą dokładnością, chociaż nie zdawałem sobie z tego sprawy). Pytam; tak, on jest u nas. Przechodzę nie przez bawialnię, lecz przez pokój szkolny do salonu. Córka moja, Liza, siedzi nad książką, a niania z maleńką toczy jakąś pokrywkę po stole. Drzwi do salonu zamknięte. Słyszę stamtąd równomierne arpeggio i głos jego i jej; przysłuchuję się, ale nic nie mogę rozróżnić. Widocznie dźwięki fortepianu są poto, by zagłuszyć ich słowa, a może i pocałunki. Mój Boże! Coś się we mnie wtedy obudziło! Przerażenie mnie ogarnia, gdy przypomnę sobie to zwierzę, które odezwało się we mnie. Serce ścisnęło się, zatrzymało i znów zaczęło walić jak młotem. Dominującem uczuciem, jak zwykle po takiej złości, była litość nad samym sobą. „Przy dzieciach, przy niani“ — myślałem. Musiałem być straszny, bo Liza patrzała na mnie wystraszonemi oczyma. „Cóż mam robić? — spytałem siebie. — Wejść — nie mogę. Bóg wie, co zrobię —