Strona:Lew Tołstoj - Djabeł.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Postał chwilę, poczem udał się do Daniły, aby ją wezwał na jutro. Przyszła jak zawsze, bez słowa wyrzutu.
Lato mijało. Wydywali się wciąż w lesie, raz tylko przed samą jesienią w szopie na gumnie.
Eugenjusz nawet nie przypuszczał, aby stosunek ten mógł mieć dla niego jakieś znaczenie. O Stepanidzie prawie, że nie myślał. Dawał jej pieniądze i tyle. Nie wiedział i nie myślał o tem, że w całej wsi już szeptano o tem, ze jej zazdroszczono, że jej w domu zabierano pieniądze i że jej pojęcia o grzechu pod wpływen pieniędzy i rodziny zupełnie zatarły się. Zdawało się jej, że robi coś dobrego, skoro jej zazdroszczą.
„Ot! Poprostu, potrzeba dla zdrowia!” myślał Eugenjusz. „Przypuśćmy, że to brzydko i że ludzie o tem wiedzą, chociaż nikt nic nie mówi. Baba, która z nią chodzi, wie przecież. Musiała i innym pochwalić się. Cóż robić? Nieładnie to, pewnie — myślał Eugenjusz, ale cóż robić? Ot, nie na długo”.
Co go najwięcej odpychało, to jej mąż. Z początku, niewiadomo dlaczego, wyobrażał sobie, że to musi być zły człowiek i to usprawiedliwiało go po części we własnych oczach. Zobaczył go jednak i uderzył go jego wygląd: był to przystojny, młody człowiek, z pewnością przystojniejszy od niego. Za