Strona:Lew Tołstoj - Chodźcie w światłości.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ojciec nie mówił z nim, kłócił się z matką z powodu niego, matka płakała.
Na drugi dzień matka zawezwała go do swoich pokoi i w tajemnicy doręczyła mu kosztowny kamień, który zabrała mężowi.
— Idź, sprzedaj go, nie tu, a w innem mieście, i zrób to co potrzeba, a ja potrafię ukryć tą zgubę do czasu, a jeżeli się wykryje to winę zwalę na jednego z niewolników.
Słowa matki wzruszyły serce Juljusza. Przeraził się tego, co ona zrobiła, i, nie wziąwszy drogocennego klejnotu, poszedł precz z domu.
Sam nie wiedział gdzie i poco on idzie. Szedł naprzód, wciąż naprzód, precz z miasta, czując konieczność pozostania samemu i obmyślenia wszystkiego tego, co z nim zaszło i co go czekało. Idąc wciąż naprzód i naprzód, wyszedł z miasta i wszedł do gaju, poświęconego bogini Djanie. Wszedłszy w to miejsce osamotnione, zaczął rozmyślać. Pierwszą myślą, która mu przyszła do głowy, było zwrócić się z prośbą o pomoc do bogini. Lecz nie wierzył już w bogów swoich i dlatego wiedział, że od nich niema co spodziewać się pomocy. A kiedy nie od nich, to od kogo? Samemu obmyślać swoje położenie wydawało mu się zbyt dziwnem. W duszy jego panował chaos i mrok. Lecz nie miał nic do roboty. Trzeba było zwrócić, się do swego sumienia, przed niem zaczął wytrząsać swe życie i swe czyny. I to i drugie wydawało mu się złem i przedewszystkiem głupiem.