Strona:Lew Tołstoj - Śmierć Ivana Iljicza.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na wznak i patrzącego przed siebie wzrokiem osłupiałym. Jęczał.
Zbliżała się i wspomniała coś o lekarstwie. Chory przeniósł na nię wzrok groźny, straszny. W spojrzeniu jego odbiła się taka wściekłość, że Praskowia Teodorówna nagle umilkła w połowie rozpoczętego zdania.
— Na miłość bozką! dajże mi umrzeć spokojnie, kobieto! — wybuchnął z otwartą nienawiścią.
Praskowia Teodorówna, przestraszona, skierowała się ku drzwiom, ale w téj saméj chwili ukazała się Liza.
Chory spojrzał na córkę tym samym wzrokiem pełnym nienawiści, a na zapytanie o zdrowie odpowiedział sucho, że ma nadzieję uwolnić je wkrótce od swojéj obecności. Obie kobiety umilkły, posiedziały chwilkę i wyszły.
— Cożeśmy temu winne? — spytała Liza, skoro się znalazły w przyległym pokoju. — Przecież nie my jesteśmy przyczyną nieszczęścia. Żal mi papy, ale nie pojmuję, za co nas tak męczy.
Doktor przyjechał o zwykłéj godzinie. Iwan Iljicz na jego pytania odpowiadał: „tak“ i „nie“, na chwilę nie spuszczając zeń wzroku pałającego gniewem.
— Daj mi pan pokój, — rzekł w końcu; — wiesz przecie, że nic nie pomożesz
— Ale mogę złagodzić cierpienia.
— Nieprawda! nawet i tego pan nie możesz.
Doktor wyszedł do salonu i oznajmił Praskowii Teodorównie, że jest bardzo źle i że pozostał już tylko jeden środek — opium.
— Cierpienia muszą być straszne — mówił, — przynieść ulgę choremu, to obecnie moje jedyne zadanie.
I nie omylił się. Bole wzrastały z każdą chwilą, lecz stokroć okropniejsze od nich były katusze moralne.
Téj saméj jeszcze nocy przybrały one nowy charakter.
Chory doznawał przykrych halucynacyj, rzucał się, zrywał