Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/362

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pewno w Kołku z niańką.
Lewin pochwycił pledy i pobiegł do lasku.
Podczas paru ostatnich chwil chmura do tego stopnia zasnuła słońce, że zrobiło się ciemno, jak podczas zaćmienia. Wiatr uporczywie, jak gdyby mu co na tem zależało, zatrzymywał spieszącego Lewina i, obrywając kwiaty i liście z lip, pochylał wszystko w jedną stronę: akacye, kwiaty, łopuch, trawę i wierzchołki drzew. Kobiety, w ogrodzie pracujące, z piskiem pouciekały do dworu.
Biała opona ulewy zasłoniła już czerniejący w dali las oraz połowę pola i nasuwała się szybko na Kołek.
Pochylając naprzód głowę i walcząc z wiatrem, wyrywającym mu chustki z ręki, Lewin dobiegał już do Kołka, i już widział, że coś bieleje za dębem, gdy nagle wszystko poczerwieniało, ziemia stanęła w ogniu, a niebo zdawało się pękać nad głową.
Lewin, olśniony niezwykłym blaskiem, zamknął oczy. Po chwili otworzył je i przez gęstą zasłonę deszczu, oddzielającą go już obecnie od Kołka, z przerażeniem ujrzał, że zielony, dobrze znajomy mu wierzchołek dębu zmienił swój kształt. „Czy to od pioruna?“ — zaledwie miał czas pomyśleć, gdy ze wzrastającą stopniowo szybkością wierzchołek dębu ukrył się za innemi drzewami i Lewin usłyszał trzask padającego drzewa, druzgocącego w swym upadku inne.
Wrażenia błyskawicy, grzmotu i uczucie chłodu, przejmującego do szpiku kości, połączyły się dla Lewina w jedno uczucie przerażenia.
— Boże mój, Boże, aby tylko nie na nich! — szepnął Lewin.
I chociaż natychmiast przyszło mu na myśl, że prośba jego, aby dąb, który już upadł, nie zabijał ich, obecnie żadnego skutku odnieść już nie może, powtórzył jednak swą modlitwę, wiedząc, że nic prócz niej nie pozostaje mu.
W miejscu, gdzie zwykle Kiti siadywała z dzieckiem, nie znalazł nikogo.