Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom III.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzu i zasypaną żytnimi kłosami i ziarnami drogę, ona oparła się mocniej na jego ręku i przycisnęła ją do siebie. On zapomniał już o chwilowem nieprzyjemnem wrażeniu, i znajdując się przy niej, doświadczał teraz, gdy myśl o jej odmiennym stanie nie opuszczała go ani na chwilę, nowego jeszcze i radosnego, obcego zupełnie wszelkiej zmysłowości wrażenia bliskiej obecności ukochanej kobiety; nie miał jej nic do powiedzenia, lecz chciał usłyszeć dźwięk jej głosu, który również jak i spojrzenie, zmienił się teraz zupełnie. W głosie, jak również w spojrzeniu była pewna miękkość i powaga, jak u ludzi zajętych wciąż ukochaną przez siebie myślą.
— Nie zmęczysz się? Opieraj się na mnie więcej — rzekł Lewin.
— Nie potrzeba... cieszę się bardzo, że mam sposobność spędzić z tobą trochę czasu i przyznaję się, że bardzo mi dobrze z nimi, ale żal mi naszych samotnych zimowych wieczorów.
— Jedno było dobre, a drugie jeszcze lepsze — odparł, przyciskając jej rękę.
— Czy wiesz o czem rozmawiałyśmy, gdyś ty wszedł?
— O konfiturach.
— Tak i o konfiturach, a potem jak odbywają się oświadczyny.
— A! — mruknął Lewin, przysłuchując się bardziej dźwiękom jej głosu, niż wyrazom, które wymawiała; cała uwaga jego skierowaną była na drogę, którą szli przez las, i Lewin omijał wszystkie miejsca, gdzie żona jego mogła stąpić niepewną nogą.
— I o Siergieju Iwanowiczu i o Wareńce. Czyś zauważył?... pragnę tego bardzo... — mówiła dalej. — Jak ty się zapatrujesz na to? — i zajrzała mu w oczy.
— Nie wiem doprawdy — odparł Lewin z uśmiechem — pod tym względem nic a nic nie rozumiem Siergieja. Opowiadałem ci przecież...