Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Przekona się pan. Pan, naprzykład, lubi polowanie, gospodarstwo; niech pan zaczeka tylko...
— A dzisiaj był Archip i mówił, że w Prudnem jest moc łosiów i dwa niedźwiedzie — wtrącił Czirikow.
— Bierzcie je już sobie panowie bezemnie.
— Masz racyę — rzekł Siergiej Iwanowicz — i na przyszłość pożegnaj się już z polowaniem na niedźwiedzie; żona nie puści!
Lewin uśmiechnął się; myśl, że żona nie będzie chciała go puścić, była mu tak przyjemną, że gotów był wyrzec się raz na zawsze rozkoszy widzenia niedźwiedzi.
— Szkoda w każdym razie, że te dwa niedźwiedzie będą wzięte bez pana... a pamięta pan ostatniego razu w Chapiłowie? Mielibyśmy wspaniałe polowanie... — żałował Czirikow.
Lewin nie chciał go rozczarowywać, aby gdziebądź mogło istnieć cobądż wspaniałego bez niej, i dlatego też nic nie odrzekł.
— Nie napróżno weszło w zwyczaj żegnać się z kawalerskim stanem — zauważył Siergiej Iwanowicz — chociażby największe szczęście miało oczekiwać człowieka, w każdym razie przykro rozstawać się ze swobodą.
— Niech się pan jednak przyzna, Konstanty Dmitrjewiczu, że istnieje takie uczucie, jak u tego narzeczonego u Gogola, co to chce wyskoczyć przez okno?
— Ręczę, że istnieje, tylko nie chce się przyznać! — rzekł Katawasow i roześmiał się głośno.
— Cóż, okno otwarte... Jedźmy natychmiast do Tweru! Jedna niedźwiedzica... można w każdej chwili iść na nią! Doprawdy, jedźmy pociągiem o piątej... a tutaj niech sobie radzą, jak im się żywnie podoba — radził Czirikow, uśmiechając się.
— Jak Boga kocham — odparł z uśmiechem Lewin — nie mogę odszukać w mej duszy tego uczucia żalu po mej swobodzie!