Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przepraszam, Marcel, jak chcesz możesz dać, a możesz i nie dać.
— No bierz pan, 35.000. — Mówiąc to otyły jegomość wyjął portfel i oczekiwał tylko na zgodę strony przeciwnej, aby wysypać na stół banknoty.
Wejście Franka sytuację zmieniło.
— Z nieba mi spadłeś — wita Franka Wacek otwierając drzwi — rozmów się z tymi panami. W duchu jednak nie był rad z przybycia kolegi, gdyż wyobrażał sobie jaką to niespodziankę zrobiłby Frankowi, gdyby zawarł z kupującym tranzakcję, choćby za cenę 30.000 i przed zdębiałym z podziwu malarzem wysypał tak pokaźną sumę, o jakiej tylko marzyć im wolno było.
— O co idzie? — Jakiś zmieniony na twarzy, z niezwykłym wyrazem w oczach bąknął malarz, zdając się nieledwie zauważać gości.
— Panie malarz, daję 35.000 papierków za ten wodnisty obraz, a pański przyjaciel uparł się jak kozioł.
— Bo ma rację, nie sprzedam obrazu i basta! — rąbnął nagle Franek.
Wacek zdębiał. Widząc, że taka komedja może wziąć obrót zupełnie głupi, kopnął Franka gdzieś w czułą okolicę, nakłaniając go tym sposobem do zgody.
Ku niebywałemu zdziwieniu Wacka, Franek, czy też nie zrozumiał sygnału, czy też stracił zmysły, dość, że stanął jak mur i ani z miejsca. Jegomość otyły również się uparł; groziło zerwanie.
Wacek, ratując sytuację zachęcał już nabywcę, aby obraz wziął, jednak Franek uparł się tak skandalicznie, tłumacząc, że owocu swego natchnienia nie zmarnuje za byle co, że woli obraz wyrzucić za okno.
— Jak nie to nie! — otyły jegomość schował pugilares do kieszeni, Symforjan Majeranek wyrzekł: przepraszam, adieu! i nabywcy opuścili pracownię.