Strona:Leo Lipski - Powrót.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tu, jesteśmy na miejscu — pokazuje willę w ogrodzie. — Przyjechałam do jednego gościa i nie wiem, czy będzie w domu.

29

Dzwoni. Każe mi się przedtem schować za krzak. Otwiera służąca. Rozmawiają po hebrajsku. Potem Batia daje znak. Wkradam się.
— Gdzie się mam schować?
— Na razie nigdzie. On pojechał do Jerozolimy. Przenocujemy tu. Ona zaraz odchodzi. Poza tym zna mnie jak zły szeląg. Będziemy mieli całą willę. To też coś warte.
— A co będziemy jeść?
— Oooo, nie martw się. Pełny friżider. Tylko żeby ona odeszła.
Pomału ciemnieje. Światła Hajfy. Neonowe reklamy zza węgła kamieniołomów, w szczelinie góry. Port, światła. I, jak kaganki zapalone na morzu, światła rybaków.
— Policz je.
— Szesnaście.
— To dobry znak.
— Zaszyj mi pidżamę.
— Weźmiemy jego, świeżą. Tę to wyrzucimy.
— Zostaniesz dziś ze mną?
— Tak. Bo jego nie ma.
— To opowiem ci różne rzeczy.
— No to opowiadaj.
— Nie wiem, od czego zacząć.
— Od czego bądź.
— Byłem w Teheranie. I chodziłem do burdeli. Tam pracowały dziesięcioletnie dziewczynki.
— Jak to robiły?
— Całkiem dobrze. Wiesz, że nie miało się wcale wrażenia, że są uczone. A były uczone, lecz robiły to z natchnieniem.
— Co znaczy „z natchnieniem”?
— Że robiły to całkiem naturalnie, po łaźni, po prostu gdy leżałeś, właziły na ciebie i robiły różne rzeczy. I żebyś widziała minę takiej smarkuli.
— Wielkie rzeczy. Ja od dwunastu lat. A ruszałam się dużo wcześniej.
— Ale one nosiły specjalne suknie, były wymalowane. Tak jak tu dzieci na Purim. I dzieci na Purim przypominają mi tamto.