Strona:Leo Lipski - Powrót.djvu/140

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    O godzinie jedenastej odprowadzał Emil Ewę do domu.
    — Twój ojciec mi się podoba — powiedziała.
    — Co znaczy „podoba“? — spytał nieostrożnie.
    W niej siedział zawsze jakiś diabeł:
    — To znaczy, że mogłabym z nim. Nie wiesz, że młodym dziewczętom podobają się starsi, siwi panowie?
    On był niepoprawny. Czym bardziej mówił na serio i denerwował się, tym ona mówiła też bardziej na serio i myślała na serio o rzeczach, o których by nigdy przedtem poważnie nie pomyślała.
    — Mimo że Filip jest moim ojcem?
    — Mimo że Filip jest twoim ojcem.
    Słowo „Filip” w jej ustach. Tak jakby on miał na to monopol.
    — To weź go sobie. On cię bardzo lubi. I to wszystko z jego strony na serio.
    — Jak śmiesz... Jak śmiesz tak mówić.
    On w tej chwili zrozumiał (nagle), że ona z niego żartowała, przynajmniej z początku, i tłukł się po głowie, i beczał, i przepraszał, i pełzał po ziemi (psychicznie), i rozdzierał szaty (psychicznie).
    Ona nie odzywała się do niego już, a on był, jak zwykle:

    1)  nadwrażliwy na jej punkcie;
    2)  gdy już się znalazł w tego rodzaju sytuacji, to brnął coraz dalej;
    3)  coitus interruptus.

    Więc im więcej mówił, tym ona się bardziej zacinała, jak zabawka mechaniczna, jak człowiek, który jest sparaliżowany, tak że naprawdę nie mogła się więcej przeprosić. I męczyli się nawzajem tego wieczora jeszcze trzy godziny.
    I w końcu ona, jak zwykle, nie wiedziała, o co poszło, i jak zwykle, miała jeszcze zrobić matematykę, i jak zwykłe prosiła go, aby on ją już puścił.
    — Ja wiem, że mnie strasznie wymęczyłeś jakąś historią i że powinnam się na ciebie gniewać, ale nie mam siły. Może jutro będę miała.