Strona:Leo Lipski - Niespokojni.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z daleka zawył holownik, a ona, leżąc pod wielkim niebem, dawała się unosić prądowi, pomału, bo rzeka przy ujściu zmęczona jest przebyciem dalekiej drogi,
wyrzeźbione między ziemią a niebem przesuwały się cienie kutrów rybackich i widma żaglówek,
skały nadbrzeżne schodziły do morza i kąpały się,
strażnicy trąbili, trąbili na nią mało gorliwie,
bo morze, rozedrgane lekko, jak pokryta łuskami skóra jaszczurki, było spokojne, morze ciemnogranatowe, po którym ciągnęły się i błyszczały, jak białe szosy w nocy, pasma zupełnego spokoju.
Patrzyła nic- i wszystkowidzącymi oczami na molo portowe i oświetlone okręty i chciała, by wyły i odjeżdżały, patrzyła na niebo, wstępujące po drabinie Jakubowej, na księżyc nierzeczywisty i gwiazdy fioletowokryształowe, czerwonawe, lila, i jeszcze raz poczuła, jak płynie przez nią prąd życia podobny do wiatru między nadmorskimi krzakami, jak ją łamie, rozdziera, aż przestaje pomału istnieć, aż nic z niej nie pozostaje, tylko strzęp unoszony i targany przez wiatr.
W górze i w dole słychać było szelest gwiazd.
Księżyc — czarodziejski kamień, z którego powodu wyją psy, wrzeszczą koty, nawiedzeni luną wychodzą z pokojów, miesiączka płynie, Murzyni tańczą, a na ludzi schodzi cisza lub dziwny niepokój — pływał po wodzie.
Czyjaś matka zasłaniała okno w dziecinnym pokoju, była dziewczyna, która suszyła sobie włosy, nieznani chorzy umierali po szpitalach, lampa naftowa, którą staruszek zapomniał zgasić, syczała i kopciła, i był pies, czarny i duży jak cielę, pozostawiony samotnie na brzegu.
Niesłychana tęsknota za księżycem, pragnienie, by go mieć... a już dawno wiedziała, że jest wszechmogąca.