Strona:Leo Lipski - Niespokojni.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzie zoologicznym. (To było to samo co noszenie jej zapomnianych majtek i pończoch w kieszeni, które — wiedział o tym — znalazła w jego płaszczu matka i włożyła jak gdyby nigdy nic, z powrotem.)
A chciał dotknąć wszystkiego, co było choć trochę nią, ustami, chciał dotknąć samego dna, i było mu trudno przełknąć ślinę.
Poruszył głową. Uśmiechnął się i pogłaskał ją po włosach. Od myśli, że ona może czuć to samo, drgały mu ręce. Był wzruszony, ukląkł i pocałował ją w kolano małej dziewczynki.
Ale zobaczył, że jest sucha i surowa. Patrzyła na niego, ale poprzez niego.
— Więc nie chodzi tylko o to — pomyślał — gdybym jej nie kochał, wiedziałbym, o co chodzi.
Był wieczór i prowadziła go przez ulice, które lubił, przez podwórza, przez ganki półśredniowieczne, wsparte na drewnianych słupach. Nie było w niej dziś strachu człowieka, którego się ściga, natomiast on był przesadnie ostrożny i zwracał jej uwagę:
— Ten typ gapi się na ciebie.
Nie odpowiadała.
Różni ludzie z okien nad ziemią i z okien pod ziemią patrzyli na nich. Śmietniki, dużo kotów, przemknął szczur. W końcu drewniane, wytarte schody, zapach klozetów, obskurny ganek.
— Przez to okno?
— Tak.
O mało nie upadł i był zły. Ona skakała jak młoda koza. Światło nocnej lampki, łóżko niebieskie, ściany popielate,