Strona:Leo Lipski - Niespokojni.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pochłania z jednakową żarłocznością, kiedy jej jest wszystko jedno, czy ją się kocha, czy nie, czy ją się zdradza, czy nie, bo wszystko jest życiem i wszystkiego należy zaznać, i tak jak kula — toczyć się dalej; jest nienasycona.
„Jakkolwiek bądź ludzie się do mnie zbliżają, tak ich przyjmuję, albowiem wszystkie drogi są moje”[1] — można było o niej powiedzieć. „Ja jestem tym wszystkim” — można było o niej powiedzieć.
Wtem stają przed ulicą, która jest szeroka, ciemna i długa, nie widać jej końca, która wygląda jak step, pokryty śniegiem nienaruszonym — biała przestrzeń. Stanęli przed nią i zawahali się. Śnieg był czysty, nietknięty. Zawahali się chwilę i potem poszli dalej, zostawiając głębokie ślady.
Nad nimi wiruje i unosi się „nigdy” i śnieg. Nad nią — „jechać”. Ona popatrzyła na jego twarz i przestraszyła się: była tak zmieniona, upiorna. On popatrzył na nią i przestraszył się: wrażenia, jakie wywołała jego twarz. Przycisnął jej ramię do siebie i wydało mu się, że trzyma za ramię NIKOGO.
Wtedy ona zamknęła się w sposób, który znał, jak kwiaty, które zamykają się na noc, jak jeż. Została tylko opancerzona powierzchnia. I wtedy wypuściła, jak rakiety, czerwone, zielone, swoje pragnienia: tyle możliwych żyć.
Ich kucharka Marysia. Młoda dziewczyna. Patelnia. Życie jest od niedzieli do niedzieli. Życie składa się z samych niedziel. A ile życie ma niedziel?
Jak przez mgłę przeniknął do niej jego głos:

— Ja też chciałem być i chcę chwilę — żebrakiem, leżąc na ulicy, i kulisem chińskim, i prostytutką, wiesz, jak miałem

  1. Z księgi Bhagawadgita (przyp. autora).