Strona:Leo Lipski - Dzień i noc.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W tym czasie Emil, którym później opiekowałem się trochę, zgłosił się do lekarza. Robił krwią, więc odesłano go do szpitala. Tam czekał dwie godziny. Ewidencyjny od trupów, przy świetle księżyca, zapisał go i dał Andrzejowi skierowanie. Ewidencyjny od trupów poszedł spać, bo był pijany. A może nie był. Sanitariusz Andrzej zaprowadził go, świecąc lampą, do jednej z sal meczetu. Powiedział do kilku splątanych ciał:
— No, rozsunąć się.
Ktoś zawołał:
— Dokąd? Za ścianę.
— Stoi człowiek. Musi leżeć. Musi być miejsce. Kładź się pan. Oni się już rozsuną.
Emil, który miał wątpliwości:
— Ale tu nie ma chorych na tyfus, co?
Andrzej, który miał do czynienia z wieloma bredzącymi, mruknął:
— Naturalnie, że nie.
Jedno ciało na podłodze ucieszyło się:
— Właśnie, że tak. Sam tyfus, idiota.
— Panie, ja mam sraczkę, żaden tyfus.
— Kładź się pan.
Popatrzył jeszcze raz na kartkę:
— Naturalnie, że tyfus.
— Ja się nie kładę. Zarażę się.
— Kładź się pan.
Emil szturchnął Andrzeja i wybiegł na podwórze.
W tej chwili zobaczyłem kogoś biegnącego w koszuli sięgającej do pępka. Nie poznałem go. Za nim trzech sanitariuszy. Wszystko to pod niebem wygiętym jak szklany dzwon.

W ten sposób Emil został u nas. Niebo było rozpalone do białości. Kwiaty z ognia chwiały się na białej ziemi, popękanej, jak wargi w gorączce. Kał zaczynał się powoli gotować w cynowych nocnikach.