Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie spuszczała z oczu swej pieszczotki, bankier Dumonceau, obwoził obie po okolicach Paryża powozem „dla zaczerpnięcia powietrza po wyziewach niechlujnego miasta“, lub wyjątkowo prowadził je na ludowe zabawy, które wprawiały Joasię w zachwyt, a nad które jego Fryderyka przekładała drzemkę w domu. Bankier cieszył się weselem swej pupilki, a nieraz darzył ją drobnemi prezentami, nie przesadzając w cenie cukrów, lub klejnocików, gdyż spostrzegł, iż jego ukochana Fryderyka na tym punkcie stawała się coraz surowszą w stosowaniu zasad oszczędności. Lecz Joannę radował każdy drobiazg i za każdy dziękowała ojcu chrzestnemu serdecznym uściskiem — dobrego dziecka.
I wszystko szłoby najdoskonalszą koleją, gdyby nie to, że pewnego dnia Fryderyka tknięta jakimś instynktem przerwała sobie za wcześnie drzemkę i zdybała swego bankiera w alkowie, nazbyt już gorąco obejmującego rzekomą chrześniaczkę. A jakkolwiek pan Dumonceau na kolanach przysięgał swojej „jedynej Fryderyce“, że chodziło o całusy najniewinniejsze w świecie, zwykłą pieszczotę „ojca chrzestnego“ — to jednak poraz pierwszy zachmurzyło się gładkie czoło jego kochanki, oczy zaszkliły się łzami, usta wymówiły słowa: „podły staruch“. A na naradzie tego dnia pomiędzy Fryderyką i mnichem Gomardem, który również skonstatował, że „ponęty Joasi rozwijają się szybciej, niż potrzeba, a oczy pana Dumonceau stały się pożądliwsze, niż należy“ — zapadła nieodparta de-