Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I oto miał napotkać w Joannie jakąś przedziwnie zajmującą i słodką niespodziankę: szczerość figlarnej kobietki, wydzierającej się poprzez doskonale wykwintną sztukę najzdolniejszej wychowanicy hrabiego Dubarry, czar naturalności, niezniszczony, ale wzbogacony obfitością oryginalnych doświadczeń życia w zetknięciu się z nizinami bruku i wyżynami pałaców. Była to istota, która posiadała swoisty geniusz miłości: niezabitą oporność ceniącej wartość skarbów swego ciała figlarki, mówiącej „tak“ przez długie i liczne „nie“; ofiarność powoli rozgrzewającej się potrzeby wzajemnych pieszczot, wyczekującej najwyższego punktu rozgrzania mężczyzny, jeszcze wijącej się z wołaniem: „nie!“ — gdy już poddające się gibkie ciało namiętnie rozchylającemi się ustami stwierdzało nigdy niewyrzeczone „tak“. Słowem był to jakiś niesamowity splot wiecznej wstydliwości kobiecej z musem nakazanego przez geniusz rodzaju bezwstydu. Była tu prawda swawolnej natury z fałszem świadomego celów zdobywczej kobiecej sztuki rozmysłu w takiej przedziwnej łączni, że szczerość i kłamstwo wiązały się nierozróżnialnie w jeden akord niewieściego piękna: jakoby ktoś chemicznie połączył dziewicę z bachantką, przenikliwą subtelność z niepohamowaną naiwnością.
Kiedy hr. Dubarry odwoził ją późnym wieczorem w karecie do króla, czuła się szczęśliwa, ale pełna jakieś skupionej w sobie, radosnej powagi. Chciał jej udzielić pewnych napomnień i ostatnich wskazówek, które określił ze zwykłą