Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie przyjedzie mój najstarszy Syn, Louis, którego spodziewam się za tydzień. On zaprowadzi porządek. Możesz pójść do siebie na górę. Jestem śpiąca. A Louis jest też miły chłopiec. A propòs... potroję ci gażę.
Wówczas słodka Joanna popadła nagle we wściekłość.
— Nie potrzebuję pani gaży!... Odchodzę — całkiem odchodzę!... Mój Boże!... To jest nieludzkość... To świństwo!
— Co-o takiego? — zdziwiła się dama. Czy chłopcy moi nie ofiarowali ci prezentów?
— Gwidżdżę na prezenty! Oddam wszystkie! Precz z tem — zdzierała z palców i szyi naszyiniki z fałszywych pereł i pierścionki z taniemi kamykami.
— Czyś oszalała, dziewczyno? — napoły podniosła się dama z haftowanych poduszek.
— Nie!.. to pani oszalała... Zamęczyli mnie ci dwaj paskudnicy. Pozwalałam na wszystko, bo i tak... już mnie popsuto. To mi nie było siebie żal. Ale to już przechodzi miarę cierpliwości. Niech pani weźmie klacz dla swoich ogierów. To stajnia — a nie dom porządny!
— Milcz! — krzyknęła zdumiona dama groźnie. Powinnam oddać cię w ręce policji obyczajowej. Przez ciebie moje śliczne chłopaki poraniły się.
— A niech się porżną na jatki... Razem z panią!... drwię sobie z was wszystkich...
I w zapamiętałym gniewie wywróciła stoliczek, stojący przy kanapce, wylewając imbryk