Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie pójdę, póki nie dowiem się, jak się nazywa.
— Oho! umiesz się drożyć sobą dziewczyno. Mniejsza o to... Mój pan nazywa się książe de Brissac.
— A po co mam iść?
— Hm... Książę zaprasza cię na wieczerzę.
Poszła. W drodze lokaj prawił jej komplementy.
— I mnie się też podobasz. Chcesz zostać moją kochanką?... Bo pan weźmie cię na raz.
— To się jeszcze pokaże. A twoją kochanką nie chcę zostać.
— Czemu?
— Bo mi się nie podobasz. Masz oparzeliznę na twarzy.
— To dowód, że zasługuję na miłość. Oparzyła mnie kochanka z zazdrości.
— Phi! też miała gust!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nastąpiły dwie sceny — jedna rozrzewniająca pięknem, druga uderzająca ohydą. Opowiedzmy treść ich krótko, powierzając rozwinięcie szczegółów wyobraźni czytelnika, gdyż ani czar pierwszego obrazu, ani brutalność drugiego nie poddaje się w pełni — niemocy słowa.
Joanna zachwyciła księcia swoim ptaszęcym szczebiotem nie mniej, niż zdrowym apetytem, z jakim spożywała zastawione na stole na jej cześć szparagi i raki, ananasy i winogrona. Sama