Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W liście tym pisała:
„Przypadkiem z zostawionego przez pana, panie opacie, listu dowiedziałam się o Twojem imieniu i nazwisku, którego pani Gourdan nie chciała ni powiedzieć. Chcę, abyś kontynuował swoją życzliwość względem mnie. Obiecałeś uczynić mi coś dobrego. Liczę na pańskie słowo. Muszę panu powiedzieć, że mi wczoraj sprawiłeś wielki ból. Nie mogę dzisiaj chodzić. Ale mam nadzieję, że w czwartek zobaczę cię u pani Gourdan. Adieu, piękny opacie! Kocham cię o tyle, o ile będziesz dla mnie dobry. A to — wiele!“[1]
List ten nie doszedł rąk adresata.
Zagniewany dozorca podjazdu oznajmił jej, że „nocą po raz trzeci już w tym tygodniu odwiedziła dom policja, żeby usidłać tego sprytnego ptaszka, który zwąchał pismo nosem i ulotnił się bez śladu“.
— Oszust! pożyczył odemnie 10 luidorów na wieczne nieoddanie! — dodał z irytacją.
Zabrała swój list i sakiewkę. Miała prawo uważać ją za własność. Wszakże podarł jej prawie nową sukienkę i zrobił wielką krzywdę. Jej powzięte nagle praktyczne marzenie przejścia na utrzymanie swego krzywdziciela — zgodnie z naukami, udzielonemi przez jej ex-przyjaciółkę z bruku — pierzchło. Obejmował ją żal i gniew... Co teraz uczyni?...

Pocieszało ją jedno, że dzięki kilku złotym monetom, które — jak odczuwała — nie wy-

  1. Cytujemy z oryginału wyd, w r. 1780 (P. A.)