Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kaflach, oświetlonej przez dwie lampy pod różowemi abażurami.
— Pani Gourdan! proszę przynieść nam mocnego wina i zakąski.
Nad lękiem Joanny brało górę rozmarzenie z powodu przyjemnego ciepła i myśl, że nasyci swój głód.
Rzuciła się poprostu na jadło. Od rana nie miała nic w ustach. Rzekomy opat przypatrywał się jej z zadowoleniem. Nalewał jej wciąż wino. Sam pił wielkiemi haustami z innej butelki.
— Proszę nie patrzeć tak na mnie! — poprosiła.
— Dlaczego?!... Jesteś djabelnie ładna. Niech mnie djabji porwą, jeżeli jest w Paryżu ładniejsza od ciebie dziewczyna.
Roześmiała się radośnie. Rzekła:
— Wino jest dobre. I jadło także. I opat też dobry. Prawda?
— Dobry! z pewnością, dobry! Tylko widzisz dzieweczko, ten wyraz jest bardzo mętny. Ludzie uwzięli się nazywać złem to, co jest najlepsze w życiu.
— Jeżeli opat jest dobry, to mnie nie weźmie na kolana.
— Co takiego?!
— Tak robił opat de Bonnac. Ale to nudne.
— Nie bój się! Zrobię coś lepszego. Uczynię z ciebie kobietę.
— To niepotrzebne. Jestem już kobietą.
— To się zobaczy!... Zresztą, ja nigdy się nie mylę.