Strona:Leo Belmont - Ostatnia mohikanka rewolucyi.djvu/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   3   —

Leniwie przeleżał cały dzień przy zapuszczonych roletach, paląc namiętnie i rozgrzebując błoto wspomnień swojego życia. W dymie papierosów przewijały się natrętne myśli o samobójstwie...
A jednak, gdy zegar wydzwonił monotonnie piątą, coś go nagle uniosło z łóżka. Ubierał się, ze wstydem zauważając, że dba niezwykle o elegancję toalety. Wyszedł. Jeszcze obiecywał sobie nie iść tam — ale wstąpiwszy do fryzjera, pilnie zważał na zegar. O godzinie szóstej wstępował po marmurowych schodach pięknego narożnego domu przy ulicy N.
Serce mu biło...
Kto go wzywać może?..

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W cieniach przedpokoju nie zobaczył twarzy osoby otwierającej drzwi, ale już ogarnęło go nieopisane wzruszenie... Wystarczyła sylwetka, aby poznał.
To była ona. Kobieta, którą widział raz jeden w życiu. Jak perła w morzu, zatonęła w jego pamięci...
Nie mówiąc ani słowa, wprowadziła go do pięknie umeblowanego pokoju i siadła na kanapie, blada i milcząca, mierząc go zagadkowemi oczyma...
Na jej ustach igrał uśmiech, z którym nie godziła się pieczęć powagi na czole i dziwaczny wyraz oczu. Paliła się w nich jakaś myśl nieugięta, groźna, melancholijna i przerażająca zarazem... Paraliżowała go, jak wcielenie tajemnicy niepokojącej.
Przeszło chwil parę, zanim zdobył się na jedno słowo:
— Pani?..
— Nie, nie ja!.. — i roześmiała się tym śmiechem, który dźwięczał, jak kaskada srebrnych wód. W oprawie świeżych ust błysnęły olśniewająco białe ząbki i jakby drasnęły go po sercu. Rozrzuciły się niesforne włosy czarne nad delikatnie zarysowanem czołem, których