Strona:Leo Belmont - Ostatnia mohikanka rewolucyi.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   15   —

— Nie!.. jesteś mi Pan niepotrzebny... Skoro nie bierzesz udziału... Odejdź...
— Dobrze... Opowiem o Pani światu...
— A to po co?!.. Poeta! — krzyknęła mu drwiąco. — Poeta! — policzkowała go tem słowem.
— Jednak...
— Jednak, odejdź Pan...
— Gdyby jednak... cofnęła Pani... ten szalony zamiar...
— Ani słowa więcej... Moje uszy są zamknięte dla Pana...
I odwróciwszy się doń, przycisnęła czoło do szyby balkonu...
Zwolna zapadający zmierzch letniego dnia otulał ją...
— Czy mogę jeszcze...
— Odejdź Pan... Cierpię, kiedy Pan mówi... A muszę być teraz silna... Błagam, odejdź...
Nie odwróciła się nawet na jego ukłon... nie odpowiedziała na jego słowo: żegnam..
Zostawił ją, stężałą, jak posąg, czatującą przy wpółotwartych drzwiach balkonu, z twarzą bladą w czerni włosów i w zmierzchu...
Zstępując po schodach, podnosił ręce do bijących, zbolałych skroni... i powtarzał słowa, które wydawały mu się najdziwniejszemi, jakie słyszał w życiu:
— „Co on mnie obchodzi?...“ Więc dlaczego ona?...
Serce jego ściskało się bólem.
— Szalona!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Stanął przed bramą pierwszego domu na sąsiedniej ulicy i czekał...
Od dworca doleciał tętent i turkot... Przemknęły spienione konie kozackie... Zaturkotał powóz w pośrodku świty... Pognała kawalkada...