Literat znowu namarszczył brwi... i mimowoli uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Wasze Wysokobłahorodie! Wasze Wysokobłahorodie — doleciał okrzyk z sąsiedniego pokoju — my tut czto to naszli!
Prystaw rozwiódł ręce, jakby dając znać rewidowanemu, że coś czynić musi wbrew własnej woli i ociężale podniósł się z fotelu...
Literat szedł za nim spokojny. Miał pewność, że alarm był fałszywy. Sąsiedni pokój był buduarem żony — nie mogło tam być żadnej „polityki“.
W buduarze panowała taka sama Sodoma i Gomora, jak we wszystkich już zrewidowanych pokojach. Napół przyodziana służąca trzymała w ręku lampę, świecąc i klnąc w duszy nocnych gości, którzy przyczynili jej roboty na kilka godzin. Jeden żołnierz stał przy piecu senny, kołysząc się wraz z bronią, którą obejmował garściami. Drugi spał oparty o drzwi, przyłożywszy policzek do bagneta. Przy stole „pracował“ policjant, zarzucając go sukniami, podawanemi przez jego kolegę z otwartej szafy; obaj pełnili swoją służbę z bezmyślnością automatów, przekonywujących się, że bomb i rewolwerów niema w mieszkaniu dopiero po gruntownym wyrzuceniu wszystkiego z szaf i skrytek. Stróż przypatrywał się ich robocie, jako świadek urzędowy — ze złośliwością ledwie ukrytą. Przy stole stała jeszcze jedna osoba urzędowa, ubrana jednak cywilnie — szpicel. Twarz tej osoby zarumieniona była teraz radośnie, oczy paliły się...
— Wasze Wysokobłagorodie — mówił szpicel — ot te pudełko wydobyli my z pod łachów. Tu musi być coś... schowane było mocno pod wszystkiem „bieljem“... I laki są — i szpagat... i napis jakiś polityczny!..
Prystaw zbliżył się z zaciekawieniem.
Na stole stało ogromne tekturowe pudło w rodzaju
Strona:Leo Belmont - Odkrycie policyjne.djvu/7
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
— 3 —