Strona:Leo Belmont - Odkrycie policyjne.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   7   —

I jeszcze list pełny brutalnych wymówek:
„Nie myśl, że sobie palnę w łeb — to chciałem zrobić w zeszłym roku po twoim odjeździe... Ostatecznie jesteś ścierką!.. Dwa sezony miałem ciebie... prawie sam... To mi wystarcza... Mam zresztą nadzieję, że się jeszcze spotkamy... Całuję cię tak, jak zawsze, piękna Bezczelności!.. Romantyczny kwiatku... zepsucia!..“
I znowu wiersz, napisany krwią, pismem niemal dziecinnem:

Z wspomnieniem chwili tej uroczej
Szczęśliwy teraz pójdę w świat...
Bom patrzył w cudne twoje oczy,
Całował stopy twojej ślad...
Tyś prawdą życia! szczęściem ziemi,
Promieniem słońca! nieba tchem!..
Tyś...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Płynęły godziny... Noc uciekała...
A przy biurku siedział ciągle blady człowiek, z kroplami zimnego potu na czole, z trupim uśmiechem na posiniałych wargach, z oczyma wklęsłemi, gorejącemu blaskiem febrycznym, z kurczowo zaciśniętemu palcami, utopionemi we włosach, z łokciami opartemi na biurku, wśród mnóstwa bilecików, arkusików, wstążek i powiędłych listków kamelii i róż — i czytał...
Pił truciznę słodkich zaklęć, wspomnień płomiennych, aromatów miłosnych...
Upajał się nią...
Wybiła szósta...
Przez otwarte okno doleciał gwizd lokomotywy z niedalekiego dworca... Przybywał ekspres z zagranicy...


∗             ∗