Strona:Leo Belmont - Na tle tajemnicy procesu Ronikiera.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   11   —

z powodu choroby, zeszedł na dół do saloniku, aby pożegnać się ze szwagrem.
Hrabia przeląkł się na serjo:
— Ty bardzo źle wyglądasz, Stasiu. Blady jesteś — masz pod oczyma krążki.
I jakby uczuwszy wyrzut, że nie zajmował się gościem w ciągu dwóch poprzednich dni, tłomaczył się:
— Wybacz... Miałem tyle roboty... To ta oranżerja, którą chcę założyć na sposób nicejski, bo podobno mam zdolności na wielkiego ogrodnika. To znowu musiałem siedzieć przy Ksawerci — a nie chcieliśmy oboje krępować ciebie i sądziliśmy, że rad będziesz z samodzielności i przekładasz park nad pokój chorej. To znowu wczoraj musiałem jechać do Chełma i płacić weksle tych żydów... to jest: moje... I szukać znowu kredytu — napróżno... Nie masz pojęcia, co ja mam z temi żydami... Słowo honoru nie ma dla nich żadnego znaczenia — a weksle protestują!... Przez to zaś ty się nudziłeś.
— Ach, nie!... Spacerowałem cały dzień — sam jeden...
— Tak... tak... zmizerniałeś. Mama będzie miała teraz pretensję do nas, że nie karmiliśmy ciebie i nie chuchali...
Chłopiec miał łzy w oczach.
— Ty zdaje się płaczesz? Wstydź się!... Być melanholikiem!
— Nie... nie!...
— O, ty płakałeś!... znać po oczach.
— Ależ nie...
Spuszczał oczy.. Powieki były obrzękłe i napuchnięte.
— Zaspałem... To z tego.