Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Nie mogę! nie mogę dłużej!“ wyszeptał, podnosząc oczy. „Teraz już wiesz wszystko, markizo.“
Oczy jej były rozwarte boleśnie, wystraszone. Na palcach swoich poczuła gorąco łez, gdy tak przypadł ku niej i zbliżyła ręce delikatnie ku jego twarzy. Tak! Teraz wiedziała wszystko. Czasami już migało to jej w głowie, ale nie chciała dowierzać sobie. Ten człowiek w wieku podeszłym — ten mąż stanu — ten towarzysz chłodny jej prac dyplomatycznych — kochał ją, ex-faworytę Króla, której dawno amory wyszły z głowy.
Książe!“ opamiętaj się, „przecież to szaleństwo! Sądziłam, że jesteś... rozumniejszy.“
Ujął ją za obie ręce — ściskał je w swoich — i spytał, poraz pierwszy nazywając po imieniu:
„Więc nigdy... Joanno? Nigdy?...“
Uwolniła dłonie z uścisku jego rąk — prosiła go: „Usiądź, przyjacielu... tam... nieco dalej, i zechciej mnie wysłuchać.
Był posłuszny.
„Książę de Choiseul! Pomyśl tylko... i nie gniewaj się, że nie jestem dość młoda (bo przecie... i ja nie jestem młoda)“, podkreśliła subtelnie — „dość młoda, aby mówić o wielkich rzeczach serca, miast... o wielkich sprawach historji... Dla wielu — może i dla Pana — byłam tylko faworytą Ludwika. Nie widziano, nie chciano widzieć — że czas mnie przeobraził. Chciałam być faworytą historji — otrzymać miano „ukochanej“ nie od Króla, który mnie... odrzucił, ale od Francji, która mnie... odpychała. Marzyło mi się imię nieśmiertelne w błogosławiących ustach pokoleń Francuzów!... Była chwila, że... ręka moja sięgała po Hannower, Hessen, obie Saksonje... Mniemałam, że granice nasze posuną się po Skaldę, że tam zatkniemy