Strona:Leo Belmont - Królewska miłośnica.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cinnej, posianego w grunt mściwego barbarzyństwa!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ale nie uprzedzajmy wypadków...
Zapytajmy raczej, skąd pani Dubarry czerpała dochody na swoje bezbrzeżne wydatki. Oczywiście, aby im sprostać potrzeba było kasy odpowiednio obfitej — napozór niewyczerpanej i bez dna. Była to poprostu kasa państwowa.
Jej lekkomyślności — ukaranej tak okrutnie przez czas przyszły — dopomagała bezczelność najbezwstydniejszego z ministrów finansów wszystkich krajów i epok, opata Terray. Oddał jej skarb monarchji do rozporządzenia — on, kontroler jeneralny! — jakby został jeno w tym celu mianowany stróżem finansów, aby zadawalniać kaprysy królewskiej faworyty. Wprost podżegał króla, aby jej czynił dary z olbrzymich sum. Nazywało się to dodatkiem „na puder“. Przypominał monarsze jej „wierność“, dowodził, że nie była dostatecznie wynagrodzoną, wyrachowywał, że podwojenie jej wcale znacznej pensji usunie potrzebę płacenia niespodziewanych dodatkowych rachunków, niezbędnych wobec niewystarczalności obecnej gaży faworyty. Ale gdy znikły owe rachunki, przedstawiane królowi, odkrył jej tajny kredyt w bankach, opłacał jej weksle i czeki narówni z królewskiemi, nauczył ją mówić, gdy stawiano kwestję drożyzny jej nabytków: „Ach! co takiego?... Pan generalny kontroler zawsze znajdzie pokrycie!“